Menu Close

Jaki był ten wielki dzień wolności…

Jaki był ten wielki dzień wolności, gdy po ponad dwóch tygodniach niemal bezustannych tortur znów znalazłem się poza murami katowni? Nie czułem nic poza smrodem krwi i duszącą zgnilizną zaropiałych już ran. Tak jakby wsadzili mnie w inne, wyciągnięte z jakiegoś grobu, ciało i pozbawili duszy. Obolały, śmierdzący, bez chęci do życia, prawie martwy.

Nie pamiętam jak znalazłem się w mieszkaniu Sabiny. Chyba było mi wtedy wszystko jedno gdzie jestem i z kim. Nie zastanawiałem się także wówczas dlaczego i po co. Prawdę mówiąc nie zastanawiałem się nad niczym. Kiedy człowieka wypełnia taka przerażająca pustka, nie ma w niej miejsca na nic. Nie ma pytań, nie ma pragnień, nie ma bólu. Nie ma życia.

Wtedy, w naszej świątyni, doznałem największego uniesienia w swoim życiu. Tamten piątek to był ten jeden jedyny raz, kiedy nie uprawialiśmy seksu, tylko godzinami, nadzy, leżeliśmy wtuleni w siebie i płakaliśmy. Ona, swoimi ciepłymi palcami, ostrożnie zbierała moje łzy i bez pośpiechu wkładała je do swoich ust. Upijała się nimi powoli, łezka po łezce. Ja odwrotnie. Zachłannie i brutalnie zacząłem zlizywać krople płynące po jej policzkach. Znalazłem się w jakiejś dzikiej ekstazie, w której gotów byłem nawet uwierzyć w istnienie Boga i w to, że to on, specjalnie dla mnie, zamieniał jej łzy w magiczny napój życia.

Była już ciemna noc, kiedy zrozumiałem, że będąc tu doświadczam prawdziwego cudu zmartwychwstania. Miałem umrzeć, a żyję. Miało mnie nie być, a jestem. Miałem już nigdy nie kochać, a poczułem, że mam w sobie tak wiele miłości, że przetrwam wszystko. I że teraz będę silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Wtedy też zrozumiałem, że dla Sabiny jestem kimś o wiele ważniejszym niż tylko kochankiem. I uwierzyłem, że uczucie, które nas łączy, to jest ta prawdziwa miłość, która przetrwa wszystko.

Nigdy wcześniej i już nigdy później nie byliśmy sobie tak bliscy jak tamtej nocy, w noc zmartwychwstania.